Wędkarstwo dla Ciebie

Lipcowa wyprawa

2010-05-11 22:27

Godziny spędzone wpatrując się w jeden punkt, oddając tysiące rzutów, przedzierając się przez dzikie gąszcze, znosząc kaprysy aury i ataki komarów... To i znacznie więcej jesteśmy w stanie zrobić my wszyscy, którzy pokochaliśmy wędkarstwo. Pasja ta, za sprawą swej nieprzewidywalności jest fabryką przygód, których wspomnienia nierzadko towarzyszą nam przez całe życie.
Właśnie ta nieprzewidywalność za każdym razem wypycha mnie z domu. To ona każe mi pakować sprzęt, przemierzać dziesiątki kilometrów w poszukiwaniu nowych wrażeń, jednocześnie znosząc wszelkie przeciwieństwa losu. Czy warto? Niech odpowiedzią będzie pewna lipcowa wyprawa, która zapewne na długo pozostanie w mojej pamięci.
 
Już od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem spędzenia trzydniowego, samotnego biwaku nad brzegiem raciborskiej Odry. Niestety, jak to zwykle bywa, nawał obowiązków oraz kiepska pogoda skutecznie przesuwały plan w czasie. Przełom nastąpił około 20 lipca. Po kilku bezdeszczowych dobach postanowiłem sprawdzić stan rzeki. Internetowa pogodynka jest niezastąpiona w tego typu zadaniach – Odra nareszcie, po wielu dniach, była dostępna dla wędkarzy.
 Zabrałem się więc do przygotowań ekwipunku i nastawiania mentalności bliskich mi osób. Nikt bowiem nie dowierzał, że naprawdę chcę się urwać na ich zdaniem AŻ 3 doby. Koniec, końców pogodzili się z tą myślą;)
 
Niemal cały dzień wyjazdu upłynął na przygotowaniach. O ile kilkugodzinny wypad można spędzić z termosem i kanapkami, to przy dwóch noclegach tak łatwo już nie jest. Może gdybym skończył kurs surviwalu…Tak czy owak wiele o przetrwaniu w dziczy nie wiem. Postanowiłem zatem zabrać wszelkie znane mi cywilizowane udogodnienia: butlę z gazem, łóżko sumowo-boleniowe (tak, tak - bo nie karpie były moim celem), źródła światła i ognia, prowiant, garderobę zimową, cały dobytek wędkarski (na wszelki wypadek, żebym potem nie pluł się w twarz, że czegoś zapomniałem), namiot, książkę i kilka innych niezbędnych gadżetów. Wszystko to upchałem w Eskorta Taty, a gdy ten zobaczył ogrom tobołów, to ironicznie zapytał czy ma mnie wymeldować.
 
Po godzinie jazdy asfaltówką i 10 minutach polną, wyboistą drogą, „odpicowany” Ford zatrzymał się wreszcie nad „Best Zakolem”. Szybko opróżniłem samochód z bagażu i zacząłem rozglądać się za chrustem. Planowałem spędzić trochę czasu z Ojcem przy ognisku dziękując Mu tym samym za transport. Wkrótce okazało się, że niestety nie będzie nam dane delektować się smażoną kiełbasą…
Z oddali, z zachodu, nadciągały ciemne chmury, zatem poleciłem Tacie, żeby wracał już do domu. Nie trzeba nikomu tłumaczyć jak niebezpieczna może być jazda w taką pogodę. Ponadto istniała groźba utknięcia samochodu w rozmokłej, pod wpływem opadów, polnej drodze. Chwilę później odprowadziłem wzrokiem ruszający w tumanach kurzu samochód. Zostałem sam - na trzy dni.
 
Pośpiesznie przystąpiłem do zorganizowania obozowiska. Najpierw przygotowałem schronienie (namiot) przed nadciągającą burzą. Umieściłem je na najwyższym punkcie kamienistej główki, żeby ograniczyć niebezpieczeństwo zalania przez wezbraną rzekę. Później zapakowałem do niego cały posiadany „majdan” i pośpiesznie udałem się na łowy (wiadomo, że sumy przed burzą żerują jak wściekłe…).
Gdy beznamiętnie oddawałem się pasji spinningu, co rusz spadały na mnie krople deszczu. Założyłem pelerynę i niezrażony niczym, łowiłem dalej… Jednak dotychczas słyszalne grzmoty nie były już tak odległe. We wcześniejsze naiwne przewidywania, jakoby burza miała przejść bokiem, powoli zaczynałem wątpić. Nagle potężny piorun przeszył spowite czarnymi chmurami niebo. Pierwszy raz obleciał mnie strach i nogi się pode mną ugięły. Uświadomiłem sobie, że trzymam w ręku trzymetrowy „piorunochron” firmy Shimano, który wręcz „krzyczy” do burzy, żeby w niego uderzyć. Ulewa rozszalała się na dobre. Dałem za wygraną i w pośpiechu udałem się do namiotu. Ciężkie krople rzęsistego deszczu agresywnie atakowały tropik. Czułem się jednak złudnie bezpieczny.
 
Gdy potężny żywioł zbliżał się coraz bardziej, zacząłem zastanawiać się, co tak właściwie tutaj robię i co mi grozi. Doszedłem do wniosku, że konstrukcja namiotu stanowi idealny cel dla rządnej rozładowań nawałnicy. Kocioł myśli, które zaprzątały mi głowę dotyczyły tylko jednego – znalezienia bezpieczniejszego schronienia. Tylko gdzie? Byłem przecież nad wodą a wkoło las, pola i łąki…
Oceniłem, że najmniej narażone na trafienie piorunem miejsce znajdowało się całkiem niedaleko. Postanowiłem przebić się przez gąszcz pokrzyw i dostać się do położonej w bliskiej odległości stromej 6-cio metrowej skarpy, którą wielka woda w 97 roku wyżłobiła na zewnętrznym łuku zakola. Pomyślałem, że tam wkopię się nieco w piach, schowam przed deszczem i jakoś przeczekam piekło. Wprowadziłem plan w życie…

            Pod nawisem glin i traw wyżłobiłem w piasku krzesełko. Siedząc w nim, deszcz dosięgał jedynie moich gumofilców. „To się wpakowałem..” – myślałem. Zdawałem sobie sprawę, że jakiekolwiek uderzenie pioruna w pobliską glebę lub drzewo może się źle dla mnie skończyć. Byłem przerażony. Takiego „sajgonu” na niebie jeszcze nie widziałem. Potężne pioruny „waliły” oszałamiająco głośno. Niebo, pomimo ponurego mroku, było nieustannie oświetlone ich blaskiem. Po godzinie nie mogłem już tego znieść. Zatkałem uszy i zacząłem głośno się modlić. Mój głos zagłuszał szalejącą naturę. Gdy przerywałem, przeraźliwy huk wzmagał lęk jeszcze bardziej…
Żywioł uspokoił się dopiero po trzech godzinach. Była północ, gdy wróciłem do obozowiska. Stan rzeki podniósł się o około 20 cm zalewając podbierak, butle z gazem i kilka akcesoriów. Wszedłem do namiotu i od razu spostrzegłem, że tropik był... podziurawiony. Całe szczęście, że najcenniejsze rzeczy położyłem na rozłożone wcześniej łóżko. Wszystko pozostałe było przemoknięte.

            Miałem już dość tej wyprawy. Wiedziałem, ze po takiej ulewie Odra nie będzie nadawać się do łowienia. Śpiwór, koce, prowiant – wszystko było całkowicie przemoczone… Zdołowany postanowiłem położyć się spać, a rano o świcie zwinąć do domu. Nastawiłem budzik, po czym rychło zasnąłem.
            Obudził mnie szum wody. Pędem wybiegłem z namiotu i zobaczyłem, że płynie pod nim woda. Zacząłem natychmiastową ewakuację na wyższe partie brzegu. 10 minut później siedziałem sobie bezpiecznie na fotelu. Z góry obserwowałem jak zamulona woda zalewa moją główkę… Byłem wyczerpany fizycznie i psychicznie, spocony, brudny i poparzony pokrzywami. Powiadomiłem sms’em Tatę, żeby przyjechał po mnie, gdy się przebudzi.

            Tyle tylko, że polna droga była tak rozmokła, iż nie nadawała się do jazdy osobówkami.. Pakowałem na plecy bagaż, szedłem czterdzieści metrów, po czym wracałem po następny. Kilometrowy odcinek drogi, a raczej bagna, pokonywałem dwie godziny I tak niczym mrówka przesuwałem się do przodu. Gdy dowlokłem się do twardego gruntu, położyłem się na łóżku, zamknąłem oczy...
Obudził mnie znajomy, fordowski klakson. Bez zbędnych słów pozbierałem „toboły” i wróciłem do domu.
 
Z perspektywy czasu jestem przekonany, że warto było wyruszyć na tą wyprawę. Przygoda, z której szczęśliwie wyszedłem cało, na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Czasem człowiek cieszy się jak dziecko, gdy złowi ładnego klenia, a czasem cieszy się, że wyszedł cało z opresji… Takie nieprzewidywalne wędkarstwo mnie fascynuje i jestem przekonany, że w następne lato, gdy kilkudniowe prognozy pogody będą obiecujące, spakuję sprzęt i…
 
Zbigniew Kiełkowski

© 2010 Wszystkie prawa zastrzeżone.

Załóż własną stronę internetową za darmoWebnode